Każda historia endometriozy jest inna, ale łączy je jedno – ból, którego nikt nie powinien bagatelizować. Na moim blogu i Instagramie często dzielę się własnymi doświadczeniami, ale równie ważne są głosy innych kobiet. Bo tylko razem możemy pokazać, jak wiele jeszcze trzeba zmienić w podejściu do kobiecego zdrowia.
Dziś oddaję przestrzeń mojej czytelniczce, która zdecydowała się opowiedzieć swoją drogę – pełną bólu, niezrozumienia i walki o diagnozę. To historia, która mogłaby wydarzyć się każdej z nas. To także przypomnienie, że ból nigdy nie jest „normalny” ani „babską dolą”.
Zapraszam Cię do lektury i refleksji. Być może dzięki takim świadectwom ktoś szybciej trafi do lekarza, ktoś inny poczuje się mniej samotny, a jeszcze ktoś inny zrozumie, że słowa mają ogromną moc – mogą ranić, ale i wspierać.
Historia Karoliny
Miesiączkować zaczęłam, mając lat 11, a pierwszy raz z powodu okresu zemdlałam, mając zaledwie 12 lat. Ból był nie do opisania, a ja z racji jeszcze nieregularności cyklu nie byłam przygotowana na ewentualne dolegliwości. Jeśli nie ingerowałam od razu, przynajmniej biorąc mocną dawkę ibuprofenu, to ból narastał w najlepsze. Nie do końca także wiedziałam, czemu boli aż tak – kiedy straciłam przytomność (a było to w szkole), był kompletny popłoch, telefony do rodziców. Bolało mnie tak bardzo, że majaczyłam, nie byłam w stanie podać poprawnego numeru telefonu. Nauczycielki gadały, że „taka już nasza głupia, babska dola”, ale nie mam im za złe, bo na 90% same nie wiedziały, z czym kobiety mogą się mierzyć.
Potem już byłam systematycznie uczona, że jakiekolwiek ukłucie na miesiączkę = bierz od razu ibuprofen i no-spę na raz. Nie lubiłam jednak brać leków, a już na pewno nie tak często; miałam w tamtym okresie sporo migren, które dość mocno uodporniły mnie na działanie leków przeciwbólowych, więc miałam kompletnie dość takiego „faszerowania się” nimi.
Okres liceum to ponowny incydent – miesiączka trafiła się na sprawdzianie, napisałam go na szybko i poszłam do toalety, z której nie wyszłam już o własnych siłach. Kontaktowałam, ale wymiotowałam z bólu. Miesiączki były bardzo obfite, wręcz „smoliste”. Cały czas była jazda na nocnych podpaskach. Koleżanki, prowadzące mnie pod rękę do samochodu, sugerowały tabletki antykoncepcyjne, bo jak zacznę je brać, to będę mieć święty spokój. Bałam się tego i wręcz od tego wzbraniałam, ale po niecałym roku od zdarzenia problem wrócił. Zatrzymanie okresu i torbiel czynnościowa jajnika. Starsza już ginekolożka wypisała leki na wywołanie oraz dwuskładnikowe tabletki antykoncepcyjne na zmniejszenie torbieli.
Brałam te leki 6 lat i jak z początku było super i naprawdę mogłam wręcz nie wiedzieć, że jest krwawienie, to kiedy mijało około 5 lat od brania leków, czułam, że zaczyna się to psuć. Tabletki nie działały jak powinny, okres placebo się opóźniał, a i bolało coraz bardziej. Robiłam się też bardzo zmęczona, ale słyszałam, że zmęczeni są teraz wszyscy, to i ja nie powinnam wydziwiać. Antykoncepcję brałam całe studia.
Pod koniec magisterki poszłam na rutynowe badanie, podczas którego usłyszałam, że odstawiamy, bo jest podejrzenie PCOS i… endometriozy wewnętrznej. Trzeba zrobić badania. Lekarka powiedziała, że ona nie jest specjalistką od endometriozy i na 100% mi nie powie, jednak obraz moich jelit i macicy jej się nie podoba – zasugerowała MRI. Jestem jej do dziś za to wdzięczna, bo pomimo niedużych informacji była szczera i podkreśliła, że coś jest nie tak – a niewielu lekarzy stać na takie wyznania. Finansowo to jednak było poza moim zasięgiem.
Tabletki odstawiłam, badania zrobiłam. PCOS wykluczono. Obraz na USG sugerował duże przekrwienie macicy, wszystko ciemne. W natłoku pracy, którą podjęłam kilka miesięcy po studiach, a i również leczeniu innych chorób (w tym Hashimoto), po prostu stwierdziłam, że będę obserwować swój organizm po odstawieniu hormonów. Pierwsze miesiączki były bardzo spokojne, jak w zegarku, bez bólu. Byłam szczęśliwa, myśląc, że cykle w końcu nie przysporzą mi nerwów, jednak zaledwie po pół roku okres opóźniał się już o 2 tygodnie.
Zaczęłam się również uskarżać na dolegliwości jelitowe: biegunki naprzemiennie z zaparciami, krew na papierze – nic nie było normalnie. Lekarka POZ sugerowała IBS. Po samych probiotykach nie przechodziło nic, kiedy dostałam silny antybiotyk, miałam spokój na 2 tygodnie, potem wszystko wróciło. Dostałam skierowanie na gastroskopię i kolonoskopię.
W lipcu tego roku dostałam najgorszy okres życia. Ból nasilał się w ekspresowym tempie. Byłam wtedy na zakupach z narzeczonym i cieszę się, że ktokolwiek był ze mną, bo prawdopodobnie nikt by mi wtedy nie pomógł. Ból był taki, że słaniałam się na nogach, aż w końcu zemdlałam. Przytomność straciłam 3 razy, wymioty, biegunka – właściwie nie kontaktowałam. Bardzo współczuję, że ktokolwiek musiał to oglądać, bo nie wiadomo, co w takiej sytuacji zrobić.
Dalej nie rozumiałam, czemu mnie to spotyka – po antykoncepcji miało być dobrze. Narzeczony zadzwonił po moją przyjaciółkę, która przyszła po 5 minutach z ketonalem. Okropnie boję się tak mocnych leków, ale teraz już nauczona doświadczeniem się nie patyczkuję. Po ustąpieniu tego morderczego okresu bite 2 miesiące bolała mnie lewa strona pachwiny, trochę jakby jajnik.
Nie było to dla mnie normalne, bliscy sugerowali ponowną antykoncepcję, ale się buntowałam, wiedząc, że jak odstawię, to wrócę do tego samego piekła. Niestety, lekarzy, u których byłam po drodze, nie było stać na szczerość. Słyszałam, że albo antykoncepcja, albo ciąża. Ale to jest bardzo osobista perspektywa, bo ja mówię, że mnie bardzo boli, a druga kobieta powie, że to jest tylko łaskotanie.
Wyszłam stamtąd oburzona, z informacjami, że nic mi nie jest, z kwitkiem na hormony i rachunkiem 400 zł. Ból nie mijał, jelita dalej szalały. Powiedziałam sobie: dosyć i zaczęłam szukać specjalistów od endometriozy, bo objawy pasowały mi coraz bardziej, choć podejrzewałam tylko adenomiozę.
Umówiono mnie na wizytę. USG było bardzo bolesne, szczególnie z lewej strony. Usłyszałam, że oprócz adenomiozy mam endometriozę i zrośnięty lewy jajnik i jajowód z macicą i odcinkiem jelita grubego. Byłam w takim szoku, że nie wiedziałam, jak się nazywam. Nie tylko dlatego, że takie okropne rzeczy dzieją się w moim brzuchu, ale też dlatego, że po raz pierwszy ktoś powiedział, że nie przesadzam i nie jestem zdrowa.
Dostałam hormony, by nie dopuszczać do krwawień, muszę chodzić na kontrolę i sporo badań. Przy takich zmianach i zrostach macierzyństwo może okazać się niemożliwe. Ale było mi lżej, bo wiedziałam, z czym się mierzę.
Jednocześnie w mojej głowie narastał żal do lekarzy, którym zależało na ego i bagatelizowaniu tego, co należałoby lepiej zbadać. Od momentu wizyty z torbielami minęło jakieś 7–8 lat, kiedy nikt nic nie wiedział i że „to jest moja uroda”. Jestem na początku drogi i jeszcze bardzo dużo przede mną.
Mimo brania hormonów dalej boli, ale chodzę na kontrolę i wierzę, że znajdzie się wyjście z sytuacji, najwyżej będzie operacja. Na częste wizyty i szpitale zobojętniałam, liczy się już dla mnie tylko to, by lekarz nie był ignorantem i by zbadał mnie najlepiej, jak potrafi.
Nic tak nie boli, jak brak świadomości, skąd ten ból i czy przypadkiem to już nie jest hipochondria. Uczulam od tej pory każdą kobietę, która myśli, że jak jej mama miała bolesne miesiączki, to ona też i „to po genach” i „to normalka”. Nie jest! A i rodzina powinna się przebadać. Ból nigdy nie jest normalny. Nie dziedziczy się bólu, tylko choroby.
Dlatego jeśli cokolwiek cię boli lub fizjologia organizmu nagle się zmienia – drąż do skutku! Gdyby nie bagatelizowanie mojej choroby przez lekarzy, być może nie miałabym dzisiaj jajnika w złym stanie. Teraz mogę walczyć o to, co zostało. I każdemu polecam walkę o siebie.
Ból to nie trend, nie powinno się akceptować bólu ani do niego przyzwyczajać. Bo w naszych brzuchach mogą się dziać rzeczy, które zmieniają nas na zawsze. Endometrioza to temat, który mocno wpłynął na moje samopoczucie psychiczne. Świadomość rzeczy, których się już nie odwróci, jest nie do opisania.
Cieszę się, że coraz więcej młodych kobiet się bada. Niestety, szkodliwe mity wychodzą jak grzyby po deszczu: „Te młode pokolenia teraz to takie słabe, nie to co kiedyś, jak warzywa prosto z ziemi się jadło”, „Tryb siedzący to jak samemu się prosić”, „Tyle leków brać, to zaraz lekomanka i zniszczona wątroba”, „Ja nie chodzę do lekarza i jakoś żyję”.
Oj, naprawdę, różne słowa cisną się na usta. Bo gdybym miała jakikolwiek wybór, to na pewno nie prosiłabym się o to, co mam. I nikt nie prosi się o ból i cierpienie. Jedyne, co mogę zrobić, to się badać, zamiast siedzieć bezczynnie. Ale to nie znaczy, że jestem słaba. Mając tę chorobę, trzeba być cholernie silnym, bo trzeba znosić naprawdę wiele.
Badajcie się! Chodzenie po lekarzach to nie słabość, a wyraz troski o samego siebie.
Dziękuję mojej Czytelniczce za odwagę podzielenia się tą historią. Jeśli Ty także chcesz opowiedzieć swoją drogę z endometriozą – napisz do mnie. Twój głos ma znaczenie.
Przeczytaj pozostałe historie EndoKobiet tutaj.